30 stycznia 2012

Chleb na zakwasie

Przeszedłem na wyższy stopień wtajemniczenia. Od dłuższego czasu  zbierałem się w sobie,  aby upiec chleb na zakwasie. Podstawowa trudność polega na tym, że ów zakwas trzeba przygotowywać kilka dni wcześniej i regularnie dokarmiać. Na masochizm z mojej strony może zakrawać sama myśl o chlebie,  w środku procesu odchudzania. Może to i dobra pora, ponieważ nabrałem dystansu do jedzenia jako czynności samej w sobie. Poza tym wiedząc, że nie będę jadł tego chleba, albo czynił to w stopniu minimalnym, mogłem sobie pozwolić na celebrację.
Zalałem więc pół szklanki mąki żytniej letnią wodą, do uzyskania konsystencji gęstej śmietany. Słoiczek postawiłem w okolicy kaloryfera i codziennie uzupełniałem dwiema łyżkami mąki,  dolewając w razie potrzeby wody. W piątek wieczorem zagniotłem ciasto i odstawiłem do wyrośnięcia. O ile w przypadku drożdży ten czas nie jest długi, o tyle żytnie ciasto na zakwasie dojrzewa od sześciu do dwunastu godzin.  Pozostawiłem w słoiku dwie łyżki zakwasu, nakarmiłem go mąką i schowałem do następnego razu. Ciasto dojrzewało całą noc, a w sobotę, bladym świtem  rzuciłem się do  wypieku. Rozgrzałem piekarnik do dwustu stopni,  a przygotowaną formę  wysypałem otrębami. Trochę byłem zawiedziony ponieważ ciasto nie było wyrośnięte i lepiło się do rąk. Napełniłem jednak formę i  z dużym sceptycyzmem wsadziłem do pieca.
Nie wyrośnięte, chyba nic z tego nie będzie – powiedziałem sam do siebie
Przy okazji wzbudziłem zainteresowanie małżonki, która korzystając z wolnej soboty dolegiwała jeszcze  w łóżku. Nie było zresztą w tym żadnej przesady, ponieważ świecące na zielono cyfry   kuchennego zegara wskazywały godzinę szóstą dwadzieścia.
Nie bacząc na protesty i wątpliwości ślubnej kontynuowałem  eksperyment
Posiadając  możliwość podświetlania piekarnika, co chwila śledziłem postępy wypieku. Za chwilę też zostałem zaskoczony tym, że ciasto ładnie i bez przesady wyrosło. Uformowało się w całkiem zgrabny chlebek.
Po około godzinie wszystko było zakończone. Pozostało tylko poczekać aż chleb wystygnie.
Uwielbiam ciepłe pieczywo, a na wsi zawsze poluję na gorące jeszcze podpłomyki. W przypadku  pieczywa z mąki żytniej zaleca się konsumpcję  zimnego już chleba. Ciepły ma tendencję  zaklejania przewodu pokarmowego, a szczególnie jelit.
I tym razem mogłem pozwolić sobie na oczekiwanie. W końcu wyznaczona samodzielnie norma spożycia to jedna cieniutka kromeczka dziennie.
Ale  kiedy już ukroiłem pierwszą kromeczkę i wsadziłem  kęs do ust,  doznałem cudownego przeniesienia w czasie. Był to smak chleba który pamiętam z dzieciństwa. Lekko kwaskowy  o zapomnianym prawie smaku i aromacie. Jak ten na który czekałem pod piekarnią PSS Społem. Gorące jeszcze bochenki sprzedawano tam wprost z wózka. Ikażdy chciał kupić gorący, lekceważąc te z rannych wypieków. Nazywano go chleb krakowski, lub zakopiański przyczy,m ten ostatni posypany był dla rozróżnienia kminkiem.
Niosłem go do domu, w plecionej na zajęciach technicznych siatce.  A w domu, matka nie pozwalała jeść gorącego, bo mógłbym się rozchorować. 
Dopiero dzięki internetowi zdołałem odkryć na co.
Żułem kolejny kęs z zadowoleniem przymykając oczy,  a pod powiekami migały obrazy i wspomnienia. Wspomnień i skojarzeń miałem niczym nie przymierzając Marcel Proust, dla którego natchnieniem była magdalenka, ciastko w mijanej cukierni .
Widziałem więc moje miasto, ulicę w końcu dom. Mieszkańców kolegów i członków rodziny,  wyrwanych z gomułkowskiej  przaśności do czasu kiedy oto  siedziałem w rozmarzeniu  pomiędzy maszyną do chleba, a piekarnikiem z termoobiegiem.
Dlaczego tak to jest, że nie cenimy tego co jest nam dane w tej chwili, traktując to jako pewną normę. Dopiero kiedy wyrastamy i doroślejemy,  z sentymentem rzucamy się na takie strzępy wspomnień i pojedyncze obrazki. Rozpamiętujemy to co nam się wtedy zdarzyło w kategorii niebywałego wprost szczęścia.
Prawdą jest, że tak trudno nam dogodzić.
Z racji prowadzonej diety musiałem przejść nad wspomnieniami do współczesności.
A tu po chwilowej euforii spowodowanej spadkiem wagi, mój organizm okopał się  na na kolejnym przyczółku cyfr,  traktując to jak granicę nieprzekraczalną.
Złamałem go jednak, ale od tej pory jak na froncie, boje trwają o każdy gram, który w trudem składa się w dekagramy, a jeszcze trudniej w kilogramy.
Wczoraj włożyłem spodnie, czarne Wranglery, zupełne nówki. Żona kupiła mi je kilka lat temu i już wtedy były na mnie zbyt ciasne.
- Zostaw je – powiedziałem - dopasuję się do nich, a to będzie motywacja.
Motywacja przeleżała w szafie kilka lat, ale dzięki niej lub raczej nim  bo mowa o spodniach,  udowodniłem, że nie rzucam słów na wiatr.
Z okazji   siedemdziesiątych piątych urodzin mojej teściowej, stół  napełnił się ciastami.
Była więc rolada owocowa, tarta cytrynowa i pączki. Spoglądałem na to wszystko bez emocji, popijając wodę z cytryną. Woda była gazowana, to jedyne odstępstwo od kanonów odchudzania. Ja  po prostu  nie cierpię wody niegazowanej. Pijąc ja odczuwam jakieś oszustwo. To jakby ktoś nalał mi do szklanki zwykłej kranówy. Gaz w moim przekonaniu  na to oszustwo nie pozwala.
Za oknem zimno, Minus siedemnaście. No to jakaś odmiana chcieliśmy zimy to ja mamy.
Z zazdrością patrzę na serwisy narciarskie. Jakże bym chciał poszusować w dół na skręcenie karku.
Tylko ta moja odpowiedzialność nie pozwala mi na to.
Zawsze byłem taki akuratny. Czasami to nawet sam sobie współczuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz