05 kwietnia 2012

Odwiedziłem lekarza rodzinnego

Już wiem skąd taka nazwa. Ja na przykład lubię Ją. Skoncentrowaną i zamyśloną. Zadaje konkretne pytania, chociaż mnie zawsze uda się odwieść ją od tematu głównego. Spotykamy się raz, dwa razy do roku, a ona pamięta moje imię. Poza tym bardzo chwaliła mnie za ostatni proces odchudzania, w którym straciłem prawię dychę.
Co prawda wszyscy mnie chwalili, ale Ona zrobiła to najlepiej. Być może jednak, najbardziej liczę się z opinia białego fartucha. Moja żona która skazana jest na regularne kontakty, ma zdanie takie, jak większość osób zdanych na łaskę NFZ. Najgorsze zdanie ma zaś teściowa, która utrzymuje łączność na linii córka – lekarz. Czyli jest jak w rodzinie. Czy w takiej sytuacji lekarz mógłby się nazywać inaczej?
Obejrzawszy wyniki analizy krwi, pobranej z żyły i za przeproszeniem moczu, wiele razy powtórzyła - idealnie, perfekcyjnie i raz - dobrze. Zatrzymała się zaś przy jednej pozycji stwierdzając, że trzeba powtórzyć badanie ze względu na zbyt dużą ilość cukru.
- Niech mi Pani mówi coś czego nie wiem – poprosiłem – żona od dawna i bez tych laboratoryjnych analiz twierdzi, że jestem słodki. W każdym razie twierdziła tak jeszcze niedawno.
- Czy ktoś w rodzinie ma problemy z cukrzycą?
- Niestety tak. Darczyńca mojego materiału genetycznego, czyli matka regularnie się strzyka.
- Zrobimy powtórne badania, a potem zdecydujemy.
Zrobiłem powtórne nakłucie. Powoli zacząłem też przyzwyczajać się do następnego słowa, które mnie będzie charakteryzować.
C u k r z y c a
W myśl modnych reklam, podjąłem się ratowania człowieka, czyli siebie.
To takie wzniosłe.
Po kilku dniach mogłem powiedzieć - Jest.
Ujawniła się przekraczając normy
Kilka dni niepewności i diagnoza potwierdziła się. W zasadzie nie wiem na co liczyłem. Znajduję się bowiem, w tak zwanej grupie ryzyka. Mojego młodszego brata dopadła już wcześniej. Przez chwilę myślałem, że statystycznie, jako rodzina zostaliśmy obdzieleni. Ale widocznie było mało na statystykę.
Od piątkowego popołudnia, trzy tygodnie temu, istotne stały się dla mnie paski do glukometrów. Rzecz obok której przechodziłem obojętnie na przekór dyskusji która przelewała się przez media.
- Mnie nie dotyczy – myślałem
Od dwóch dni już mnie jednak dotyczy.
Zaraz też uczyłem się nakłuwania i pomiarów. Wyniki będę wprowadzać do specjalnej książki pomiarów.
I dieta.
A alkohol? I owszem, ale okazjonalnie.
I to tchnie nadzieją
Wszak powodów do świętowania nie brakuje
Za mną imieniny teściowej, przede mną urodziny własne i święta.
I tak dalej i tak dalej.
Nim stanę się ćpaczem insuliny otrzymałem tabletki do łykania.
Jeżeli dobrze pójdzie to z pięć lat można na tych tabletkach jechać – pocieszyła doktor.
Po dwóch dniach zażywania straciłem apetyt. Wszystko straciło swój smak, a przyjemność z jedzenia zamieniła się w świadomość konieczności odżywiania.
Wszystko miało ten sam smak niczego. I życie na pograniczu mdłości.
Miałem prawie wszystkie zamieszczone w ulotce objawy uboczne. Zgodnie z ulotką okazały się przejściowe.
I znów jedzenia sprawia mi przyjemność, ale wielka „C” zakłada cugle na ten apetyt. Póki co utrzymuję wagę na poziomie uzyskanym w trakcie odchudzania.
- Co upiec na święta? Spytała żona?
- Udam że nie słyszałem tego pytania – odpowiedziałem - A cha i powiedz swojej mamie, niech nie kupuje tego tłustego boczku. Tylko ja go jadałem, a więc nie będzie amatorów.
Ale jajeczka owszem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz