19 kwietnia 2012

Pan Strzykawa

W ostatni weekend byłem na wsi. Zaraz tam weekend, piątek po pracy i sobota.
Nie brałem ze sobą żony. Nie było nas tam całą zimę, nie wiedziałem więc czy woda nie zamarzła.
Pierwsze przyjemne doświadczenie. Woda jest.
Zabrałem się za rozpalanie kominka, a Młody za rozładunek auta.
Nie było tych rzeczy wiele, ot coś do jedzenia na dzisiaj i kiełbasa na sobotniego grilla.
Kiedy ogień rozszalał się w palenisku, delikatne ciepło popłynęło na pokój. Nie dalej jednak niż metr od szyby. Wygląda na to, że cała zima z okolicy schowała się w moim domu.
Po obiadokolacji próbowaliśmy włączyć telewizor. Wypowiedziałem umowę na platformę satelitarną i sygnał bez ociągania się natychmiast wyłączono. Kanałów bezpłatnych nie odbiera. Dekoder pomimo tego, że jest moją własnością, jest zakodowany. Ponoć trzeba prosić dostawce usług o takie odblokowanie.
- Włącz coś – prosił syn – Niech coś buczy. Ta cisza mnie zabija!
- Odzwyczaiłeś się synu od brzmienia ciszy – stwierdziłem
Ja chyba też. Poddałem się w starciu z odbiornikiem satelitarnym i włączyłem film Quentina Tarantino - Jackie Brown.
Niech coś buczy.
Otworzyłem butelkę wina z Biedronki. Widziałem w sieci pozytywną ocenę tego wina. Zgodziłem się z oceną. To dobre połączenie jakości z ceną. A że cena była niewysoka... Wypiłem kieliszek i zawróciło mi się w głowie. Potem dołączyły się inne efekty więc podjąłem podejrzenie, że to z powodu braku cukru. Mógłbym to sprawdzić przy pomocy glukometru, ale oczywiście ten został w Krakowie.
Na podstawie przeczucia, zażyłem łyżeczkę cukru. Przeszło. Zawroty minęły, serce wróciło do normy, a ja do wina, ponieważ odwiedzili mnie sąsiedzi zza potoku.
Czy ty wiesz że Staszek nie żyje? Miał raptem sześćdziesiąt cztery lata.
Umarł we śnie. Odszedł najspokojniejszą z możliwych śmiercią.
Na swoje odejście Staszek pracował latami. Kiedyś tam pracujący zarobkowo, kiedyś tam budujący swój dom. A potem nastąpiła rewizja jego poglądów i doszedł do wniosku, że najbardziej interesuje go życie towarzyskie. O towarzystwo łatwo, zwłaszcza gdy ma się pieniądze. Staszek był honorowym gościem w miejscowym klubie kawalerów. Po wyczerpaniu gotówki, został zwykłym członkiem. To prawda Staszek nadużywał, chociaż tutaj tę skłonność określa się innym słowami;
- No lubi chłop wypić. Jak chłop.
Często też można było zauważyć Staszka, gdy bezgłośnie pojawiał się na okolicznych imieninach, rocznicach, grillach. Stał się elementem trwałym, z czasem może nawet niezbędnym.
- Jak to nie ma Staszka? - pytano przy drinku.
- Szedł po krowy, ale się pewnie pojawi – uspokajał ktoś.
Myli się jednak ten kto uważa, że jego obecność była kłopotliwa.
To chyba jedyny z członków tej społeczności, który nie miał z nikim konfliktów.
Zawsze pogodny, zawsze uśmiechnięty.
Nie narzekał na swój los, a dodatkowo potrafił cieszyć się cudzym sukcesem.
Nie zdarzyło się aby prosił o piwo. Zdarzało się, że przynosił świeżo zebrane grzyby, maliny, czy jeżyny. Zostawiał je bezgłośnie na tarasie i znikał. Trzeba go było szukać, żeby mu podziękować i zapłacić. Nigdy nie chciał pieniędzy i trzeba go było do tego namawiać.
Zawsze też można było liczyć na pomoc w rąbaniu drewna czy kopaniu w skalistym terenie.
Zdarzało się, że wracając nad ranem, z posiedzenia klubu, targał za pazuchą kota, lub szczenię. Znajdywał je porzucone pośród łąk, ratując przed niechybną śmiercią. Podrzucał takie biedne stworzenie na próg domu i naciskał dzwonek. Znikał potem jak cień, a na pytanie
- Czy to ty Stasiu przyniosłeś tego kota? - tylko uśmiechał się pod nosem, jednocześnie głośno zaprzeczając.
Potem pozostały mu już tylko prace interwencyjne na rzecz gminy, ale i ta zarobiona kasa znikała wśród zaprzyjaźnionych kawalerów.
Teraz już nie ma takich ludzi, bezinteresownych i żyjących troską drugiego człowieka.
Osiedle bez Staszka już nie będzie takie jak kiedyś.
Może to i truizm, powtarzany w ślad za kimś kto odszedł. W tym jednak przypadku brzmi nad wyraz prawdziwie.
W sobotę od samego rana grabiliśmy pozostałe z zeszłego sezonu liście. Zebrane kupy ładowaliśmy do olbrzymiego wiklinowego kosza. Wyrzucałem je potem w otchłań nieużywanego już szamba. Zebrało się tych koszy ponad dziesięć. Jak ja nienawidzę tej roboty. Mogę kosić, proszę bardzo. Grabienie powoduje wewnętrzny bunt. Młodemu zaś robota paliła się w rękach. Zaraz też z powodu tej eksplodującej energii złamał grabie. A w kwadrans później ostrą miotłę.
- Tylko proszę, nic nie mów.
- Co tu mówić? To trzeba naprawić.
Po południu Młody wziął się za kiełbasę. Dobrze smakuje gdy to ktoś inny grilluje je na ruszcie.
Najczęściej to mnie gryzie w oczy i potem z tego stania w dymie, nie czuję już takiej satysfakcji jedząc.
Pijąc drugą tego dnia kawę podziwiałem ledwo budzącą się do życia przyrodę. W Krakowie zieleń bucha, a tu?. W górnych partiach jeszcze biało. W zakamarkach brudne łaty śniegu. I tylko te pierwsze kwiaty świadczą, że bezpowrotnie zimy już nie ma.
W niedzielny poranek żona uskrzydlona naszą obecnością postanowiła objechać lokalne galerie. Roli szofera podjął się Młody.
Byłem zaskoczony. Tyle dobra z jego strony w jednej jednostce czasu, czyli w tygodniu? Nie do pomyślenia. Dojdzie do tego, że zacznę go chwalić w każdym poście.
Z rozważań tych wyrwał mnie telefon. Kiedy pomagał mamie przy wysiadaniu, coś strzeliło mu w kręgosłupie. Młody jest postrzyknięty. Nie piszę postrzelony, bo to ma inny wydźwięk.
Od poniedziałku osobiście aplikuję mu zastrzyki. Nauka na pogotowiu i praktyka z żoną, nie poszły na marne.
Okazało się przy okazji, że ten super młodzieniec dziwnie boi się igły. Widziałem tę niepewność w jego oczach kiedy zbliżałem się ze strzykawką. Ale gdy idzie o zdrowie i życie potrafię być bezwzględny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz